sobota, 29 października 2011

Sąsiedzi


Nie tylko ludzie są tutaj moimi sąsiadami. Znajomych ze świata zwierząt też nie brakuje. Poza całą masą insektów, są też ptaki. Na pobliskim drzewie rozgościła się kolonia wikłaczy. Codziennie swoim ćwierkaniem umilają mi pobyt tutaj. Ich odgłosy są podobne do ćwierkania wróbli, bo to wcale nie tak dalecy krewni. Całe drzewo jest tak oblepione gniazdami, że wygląda jakby owocowało. Można powiedzieć, że mieszka tam cała wioska. A jest gwarno, jak na targowisku. Pewnie ustalają kto leci teraz po pożywienie dla maluchów albo kto komu wlazł w szkodę.

Kolonia w pełnej krasie
 
Rodzina wikłaczy obejmuje wiele gatunków. Różnią się one wielkością, ubarwieniem i sposobem budowy gniazda. Te które żyją koło mnie są trochę większe od naszego wróbla. Samce są żółte z czarną głową i czarnymi piórami na skrzydłach. Samica nie jest już tak strojnie ubrana. Ma ona oliwkowo-brązowe upierzenie. Wszystkie gniazda są misternie uwite. Wyglądają jak małe zamknięte koszyki z trawy. Budowę rozpoczyna się od wykonania wiszącego okręgu, stanowiącego swego rodzaju szkielet. Następnie wokół niego wyplatana jest reszta gniazda. Konstrukcję rozpoczyna się od dołu, skąd powoli źdźbło po źdźble wita jest cała reszta, aż do utworzenia zamkniętej kulki. Na koniec ptaki wykonują tunel prowadzący do wnętrza, z wejściem znajdującym się na dole. Tak, żeby utrudnić dostęp niepożądanym gościom. Nie zawsze się to udaje.

Samczyk na budowie

Jakiś czas temu kolonia przeżyła nalot dzioborożców. To ptaki wielkości naszej wrony z wielkim dziobem i naroślem na nim. Przyleciało ich całe stado. Jeden za drugim próbowały się dostać do gniazd, aby wykraść pisklęta i jaja wikłaczy. Do wielu udało im się włamać. Z tak wielkim dziobem to nie jest wcale takie trudne. Choć czasem wymagało to ekwilibrystycznych zdolności, gdyż wiele gniazd zawieszonych jest na końcach cienkich gałęzi. Zastanawiałem się, jak to się stało, że się one pod takimi ptaszyskami nie łamały. Rodzice zmartwieni obserwowali wszystko z pobliskich drzew. Był to jedyny moment, kiedy kolonia zamilkła. Po napadzie słychać było gdzieniegdzie odgłosy rozpaczy po stracie piskląt, po czym wszystko wróciło do normy. Wikłacze postarają się o kolejne potomstwo. Natura nie znosi próżni.
Rabusie przy pracy

wtorek, 25 października 2011

Muzungu


Muzungu oznacza białego człowieka. Tak też się do mnie najczęściej zwracają na wsi czy w mieście, chcąc zwrócić moją uwagę. Reaguję, gdyż zwykle nie ma innego muzungu w zasięgu wzroku. Tutaj na ulicy nie zniknę w tłumie. Czuję się jak jakaś sławna persona – zawsze obserwowany. Wszyscy mnie zagadują i coś proponują. Czasem jest to miłe, ale kiedy są nachalni, robi się męczące. Uczę się tutaj asertywności. Odmawiania, kiedy proszą mnie o kupno jakiegoś produktu, o pieniądze, czy o numer telefonu. Zwykle cierpliwie im tłumaczę, dlaczego nie chcę im tego dać. Staram się ich zrozumieć. Jestem dla tutejszych ludzi, jak każdy biały, synonimem bogactwa. Dla większość ludzi, których spotykam Ameryka i Europa wydaje się rajem na ziemi. Chcą tam wyjechać, a we mnie widzą przepustkę do tego, według nich lepszego, świata. Zresztą nic w tym nadzwyczajnego. My też kiedyś i często wciąż śnimy podobny sen. 
 
Co do mojego pochodzenia to na początku podejrzewają, że przyjechałem z Ameryki. Wyjaśniam, że moją ojczyzną jest Polska. Co oni najczęściej interpretują jako Holandia (w angielskim te dwie nazwy różnią się tylko pierwszą literą). Następnie cierpliwie tłumaczę z jakiego kraju pochodzę, gdyż Polska dla wielu jest abstrakcją. Taka historia powtarza się co chwilę. Chłopaki się nawet ze mnie śmieją, że jestem Amerikano, gdyż raz byli świadkami takiej rozmowy.
 
Biały dla ludzi tutaj, zwłaszcza na wsi, jest swego rodzaju atrakcją. Kiedy jadę samochodem, czy idę to dzieci machają i krzyczą do mnie „ Bye muzungu!”. Tak jakby zobaczyły różowego słonia. Te które częściej spotykam, czasem dodają uradowane „Widziałem mojego muzungu!”. Oczywiście wyrażają się w lokalnym języku, ale towarzysze podróży mi tłumaczą. Ja ze swojej strony zwykle odpowiadam czasem w tym samym klimacie „Bye mudugavu!”, gdyż mudugavu oznacza Murzyna. Ostatnio rzadziej to robię, bo to ponoć niezbyt grzecznie przypominać o kolorze skóry i ktoś się może poczuć urażony. Za to zwracanie się do mnie muzungu jest według nich jak najbardziej w porządku. Ciekawy kraj.
 
Z powodu odmienności koloru skóry, chłopcy lubią przeprowadzać na mnie eksperymenty. Jedną z najpopularniejszych zabaw jest naciskanie mojej skóry, następnie puszczanie i czekanie to miejsce z całkiem białego zrobi się czerwone. Dla nich takie przebarwienia to nowość, gdyż ich skóra jest zawsze takiego samego koloru, co mi zresztą od razu demonstrują. Kolejną atrakcją są moje włosy. Moja czupryna jest miękka, a ich jest twarda i w dotyku przypominająca szczotkę. Interesujące jest też to, że mam włosy na całym ciele. Ale chyba największą ciekawostką są piegi. Dzieciaki pytają mnie, skąd mam te brązowe kropki. Chyba przede mną nie było tutaj piegowatego wolontariusza.

środa, 19 października 2011

Komunikacja


Jakby ktoś się zastanawiał czy w Ugandzie jedynym środkiem komunikacji są własne stopy, to śpieszę donieść, że nie tylko. Dróg ani poruszających się po nich pojazdów tu nie brakuje. Ruch jak na byłą kolonie brytyjską przystało, odbywa się po lewej stronie jezdni. Z tego powodu w samochodzie kierownica znajduje się po prawej stronie, zaś skrzynię biegów obsługuje się lewą ręką. Przełączniki na desce rozdzielczej też znajdują się z drugiej strony. Wiem to wszystko, bo czasem prowadzę tutaj samochód. Przestawienie i przystosowanie zajęło mi trochę czasu. Podczas wymijania muszę też pamiętać, żeby mieć samochód po prawej stronie. Na szczęście nie wybieram się daleko. Najwyżej na łąkę, po trawę dla krów, czy do najbliższego miasta, gdzie ruch jest niewielki. Zresztą nie chciałbym jeździć dalej. Sposób prowadzenia samochodu przez Ugandyjczyków trochę mnie przeraża. Ruch lewostronny, to w zasadzie jedyny przepis drogowy tutaj przestrzegany. Do pozostałych kierowcy podchodzą z dużą dozą elastyczności. Często obowiązuje prawo silniejszego. To znaczy większy samochód ma pierwszeństwo, a raczej je wymusza. W razie czego klakson rozwiewa wszelkie wątpliwości. Pieszy też nie ma lekko. Sam musi zadbać o swoje bezpieczeństwo. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, zwłaszcza jak się w mieście przechodzi przez ulicę.
 
Drogi są różne. Od bardzo dobrych do gruntowych. Te ostatnie przeważają. Jak są suche to jeździ się po nich całkiem dobrze. Trzeba tylko uważać na dziury. Po każdym większym deszczu woda spływając rozmywa ziemię i pojawiają się nowe. Zresztą jazda po deszczu to duże wyzwanie. Drogi są mokre i gliniasta ziemia staje się śliska. Łatwo wtedy o poślizg. Gdzieniegdzie jeździ się jak po lodzie. Zarzuca to w lewo, to w prawo. Można też utknąć. Zdarzyło mi się to już wiele razy. Wtedy trzeba zasięgnąć pomocy osób trzecich. Zwykle zabieram kilku chłopaków ze sobą. Tak na wszelki wypadek. Przez to poruszanie się po polnych drogach nabieram umiejętności w jeździe terenowej. Zwłaszcza, że samochód, który prowadzę nadmiaru mocy nie ma i napęd tylko na tylnej osi. 

Trakt do Kiry - pobliskiego miasteczka


Samochody tutaj to w większości używane pojazdy sprowadzone z Japonii. Tam też obowiązuje ruch lewostronny. W zdecydowanej przewadze są Toyoty, choć Mitsubishi czy Nissany też spotykam. Europejskie marki są rzadkością, ale jednego Mercedesa już widziałem.
 
Środków komunikacji w Ugandzie nie brakuje. Jednym z najpopularniejszych jest boda-boda. Coś jak nasza taksówka tylko w wersji dwukołowej. Poza kierowcą potrafi na nich jechać nawet trzy osoby, lub przewozić gigantyczny pakunek. Na tych motocyklach jeździ się przyjemnie i szybko. Łatwo przebić się przez korki w mieście. Tylko, że jest to też trochę niebezpieczne, bo jeździ się bez kasku, a kierowcy traktują przepisy drogowe bardziej jako wskazówki. Oczywiście są też normalne taksówki, ale te są znacznie droższe.

Boda-boda w wersji niezbyt obciążonej
 
Drugim najpopularniejszym sposobem przemieszczania się jest matatu. To taki prywatny bus. Obsługiwany przez dwie osoby: kierowcę i konduktora. Ten ostatni zajmuje się obsługą pasażerów. Trzeba go zapytać dokąd jedzie dany kurs, a jeśli kierunek zgadza się z naszymi oczekiwaniami, to wsiąść. Płaci się w trakcie jazdy, czy przy wysiadaniu. Oczywiście samochód nie ruszy, dopóki wszystkie miejsca nie będą zajęte. Wewnątrz mieści się 14 pasażerów, ale udaje się wcisnąć więcej. Czasem się czuję jak śledź w beczce. Wykorzystywany jest każdy fragment wolnej przestrzeni. Wzdłuż przejścia znajdują się rozkładane siedzenia. Niekiedy, żeby wysiąść trzeba poruszyć połowę pasażerów. Zwłaszcza jak się siedzi w ostatnich rzędach. Pomimo tych drobnych wad jest to tani i bezpieczny sposób poruszania się. Z niego najczęściej korzystam.
 
Najczęściej spotykane białe matatu w niebieską kratkę
 
 

piątek, 14 października 2011

Rok szkolny


Dzisiaj mamy dzień sprzątania świata. W Ugandzie jest on także realizowany, więc chłopcy nie mieli lekcji i poszli czyścić ulice. Cała akcja odbyła się z dużym hukiem, gdyż pracę umilała im nasza orkiestra dęta.
 
Tak jak w Polsce trwa tu teraz rok szkolny. Podobnie jak u nas dzieci rozpoczęły naukę na początku września. I na tym kończą się podobieństwa. Uczniowie są teraz w trakcie trzeciego trymestru. Nauka w Ugandzie podzielona jest na trzy trymestry. Trwają one od dwu i pół do trzech miesięcy. Rok szkolny rozpoczyna się na przełomie stycznia i lutego. Nie ma tutaj określonej daty inauguracji. Jest ona ustalana rokrocznie tak, aby nauka rozpoczęła się w poniedziałek. Pod koniec pierwszego trymestru, w kwietniu mają miejsce pierwsze egzaminy, a po nich następują trzy- lub czterotygodniowe ferie. W maju rozpoczyna się drugi trymestr trwający do początku sierpnia. Po nich kolejne trzy-czterotygodniowe ferie. Właśnie w trakcie ich trwania przybyłem do CALM. Z początkiem września rozpoczyna się trzeci, ostatni i najważniejszy trymestr. W listopadzie uczniowie zdają egzaminy i nauczyciele wystawiają końcowe oceny. Grudzień i styczeń to okres wakacyjny. Odpoczynek i regeneracja po ciężko przepracowanym roku.
 
Szkoła podstawowa (primary school) w Ugandzie trwa siedem lat. Pierwsze dwa lata przeznaczone są przede wszystkim na naukę angielskiego. Potem zajęcia odbywają się głównie w tym języku. W podstawówce wykładane są cztery przedmioty: angielski, matematyka, nauki ścisłe i społeczne. Nauki ścisłe to połączona biologia, fizyka i wiedza o rolnictwie. Uganda to kraj rolniczy, więc wszyscy się uczą jak uprawiać rośliny i hodować zwierzęta. Studia społeczne obejmują historię, geografię, wiedzę o społeczeństwie oraz religię. Pod koniec siódmej klasy uczniowie zdają państwowe egzaminy. W zależności od uzyskanych wyników mogą kontynuować naukę w szkole średniej (secondary school) lub zawodowej (technical school).
 
W szkole średniej przybywa przedmiotów. Wykładanych jest około czternastu w tym: języki angielski oraz luganda, matematyka, fizyka, chemia, biologia, geografia, historia, przedsiębiorczość i religia. Szkoła średnia podzielona jest na dwa etapy: 0 i A. Pierwszy obejmuje okres 4 lat i kończy się egzaminami państwowymi. Jeżeli uzyska się dobre wyniki to naukę można kontynuować przez kolejne dwa lata na poziomie A. Po ich ukończeniu studia bądź praca na przykład w biurze.
 
Szkoła zawodowa trwa od dwóch do trzech lat z zależności od kształconego zawodu. Chłopcy od nas uczą się na hydraulików, murarzy, elektryków, krawców oraz stolarzy. Wszystkich zawodów przyznaję, że nie pamiętam. Zresztą jak to jest dokładnie z tymi szkołami to się muszę jeszcze dowiedzieć.
 
Sposób nauczania jest także zupełnie inny niż w Polsce. Lekcje rozpoczynają się o 8 rano i trwają do godziny 16. W ich trakcie uczniowie mają godzinną przerwę na lunch. Tylko pierwsza i druga klasa kończą zajęcia około 13 w porze posiłku. Uczniowie siódmej klasy podstawówki oraz szkoły średniej czasem przebywają w szkole jeszcze dłużej i wracają między 18 a 19. Zdarza się, że mają też dodatkowe zajęcia w soboty. Za to nauczyciele praktycznie nie zadają prac domowych. Taki system kształcenia najprawdopodobniej wynika z tego, że większość uczniów nie ma warunków do nauki w domu. Brakuje im podręczników, przyborów, miejsca do nauki. Często też muszą pracować po powrocie do domu. Pewnie dlatego wszystkie zajęcia odbywają się w szkole.
 
Szkoły państwowe w Ugandzie są płatne. Od pierwszej klasy podstawówki trzeba płacić za każdy trymestr. Dlatego wiele dzieci nie chodzi do szkoły. Czasem rodzice posyłają tylko jedno dziecko do szkoły, bo na więcej nie mają pieniędzy. A rodziny są wielodzietne. Część chłopców trafiła do nas, gdyż rodziców nie stać było na opłacenie ich edukacji.
 
Poza uiszczeniem czesnego wszyscy uczniowie mają obowiązek chodzenia do szkoły w mundurkach. Zdarza się, że jeżeli ktoś zapomni jakiejś części lub włoży nieodpowiednią to nauczyciele każą opuścić zajęcia. Każda szkoła ma inny wzór uniformu. Niekiedy jest ich nawet kilka rodzajów na różne dni tygodnia. Dzięki temu łatwo rozpoznać uczniów danej szkoły.
 
Wyprawa do szkoły

niedziela, 9 października 2011

Dzień Niepodległości


9 października w Ugandzie obchodzony jest Dzień Niepodległości. Tego dnia 49 lat temu, w 1962 roku ten kraj przestał być kolonią brytyjską i uzyskał niepodległość. Pierwszym premierem państwa został Milton Obote, jeden z przywódców narodu. Po kilku latach demokratycznych rządów dokonał on zamachu stanu i został dyktatorem. W 1971 roku obaliła go armia dowodzona przez Idiego Amina. Ten generał wprowadził kolejny reżim. Jeden z najgorszych w historii Afryki. W czasie jego rządów zostało zamordowanych kilkaset tysięcy ludzi, a kraj doprowadzony do kryzysu gospodarczego. Właśnie o rządach Amina opowiada film „Ostatni król Szkocji”. W 1979 wybuchła wojna z Tanzanią, wspierającą przeciwników Amina. Despoty został obalony. Zwycięzcy nie potrafili jednak dojść do porozumienia i wkrótce potem wybuchła kolejna wojna, tym razem domowa między rożnymi frakcjami. Doprowadziła ona kraj do ruiny. Ostatecznie zwyciężyła w niej Narodowa Armia Oporu (NRA) dowodzona przez Yoweri Museweniego. On sam został prezydentem i sprawuje ten urząd do dnia dzisiejszego. 
 
Rządzi w sposób autorytarny. Fałszuje wyniki wyborów i zmienia konstytucję, tak żeby stale utrzymać się przy władzy. W utrzymaniu porządku pomaga mu policja. Jej uzbrojenie bardziej przypomina wyposażenie oddziałów specjalnych, niż posterunkowych w Polsce. Wśród urzędników szerzy się korupcja. Sam Museweni jest jednym z najbogatszych prezydentów, mimo że większość obywateli cierpi biedę. Zarobki są niskie, a ceny wielu produktów porównywalne do tych w Polsce.
 
Ludzie nie są zadowoleni z politycznej i ekonomicznej sytuacji w kraju. Dlatego nie chcą świętować Dnia Niepodległości. Tylko niewielu zakłada tradycyjne stroje czy wywiesza flagi. Oczywiście są organizowane oficjalne obchody z paradą wojskową oraz masą przemówień. Nawet zastanawiałem się nad wybraniem się na nie, ale ostatecznie zrezygnowałem. Nikt inny się nie wybierał, a ja byłem zmęczony.
 
Pomnik Niepodległości w centrum Kampali
 
W ciągu ostatnich dni widziałem po prawdzie masę stoisk z flagami i koszulkami w narodowych barwach. Myślałem, że to z okazji święta państwowego, ale nie. Albo przynajmniej nie tego. Wczoraj reprezentacja Ugandy w piłkę nożną walczyła o awans do Pucharu Narodów Afryki. I to wydarzanie wzbudziło dużo więcej patriotycznych uczuć niż Dzień Niepodległości. Wszyscy chodzili ubrani w koszulki narodowe oraz obwieszeni flagami, czekając na ostatecznie rozstrzygnięcie. Drużyna musiała wygrać z Kenią aby awansować do finału. Niestety nie udało jej się. Padł bezbramkowy remis. Wszyscy po meczu chodzili przybici. Jakby wygrali to święto przeciągnęłoby się jeszcze na kilka najbliższych dni.

czwartek, 6 października 2011

Ziemia


Pewnie wszyscy zdążyli się zorientować, że jestem w Afryce, a dokładniej w Ugandzie, już od ponad miesiąca. Przyszła pora, abym napisał coś o tym miejscu. Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy na tym kontynencie jest ziemia. Nie jest czarna czy brązowa jak w Polsce (ewentualnie żółta jak ktoś mieszka na piaskach). Ma ona kolor czerwonobrązowy, najbardziej zbliżony barwą do rdzy. Ziemię widać w każdym miejscu, nie przykrytym przez roślinność. Jak wyschnie staje się twarda jak skała i pyli. Pył z niej wchodzi wszędzie. To podstawowa rzecz którą muszę wymieść z pokoju czy wysypać z butów. Przy praniu też główne plamy od niej pochodzą. Zresztą część moich jasnych ubrań powoli zmienia odcień w stronę beżu. To samo dzieje się z budynkami czy drogami. Także Afryka to bardziej czerwony niż czarny kontynent. Ta sama ziemia jak namięknie tworzy niezłe błotko. Konsystencją zbliżone do gliny, toteż łatwo się na niej pośliznąć. Parę razy byłem już bliski wywrotki. Woda głównie spływa po niej a nie w nią wsiąka. Tworzą się kałuże, które następnego dnia wysychają w słońcu, ziemia znowu twardnieje i tak w kółko. Projektując mojego bloga chciałem, żeby był zbliżony kolorystyką do tutejszej gleby. Częściowo mi się udało.

Wszechobecna gleba
 
Drugim kolorem, który dominuje w Ugandzie jest zieleń. Warunki do rozwoju wszelkiej roślinności są tu znakomite, więc jest jej niemało. I szybko rośnie. Pokrywa prawie każdy kawałek wolnej przestrzeni. Teren na którym się znajduję, to coś między dżunglą a sawanną. Drzew jest tu sporo. Lasu co prawda tu nie ma, może też za sprawą ludzkiej działalności. Mieszkam we wsi, więc dużą część ziemi pokrywają pola i pastwiska. Na nieużytkach można znaleźć busz i inne ciekawostki. Więcej będę mógł napisać jak się trochę powłóczę po okolicy. Słonie i lwy tu po drogach nie chodzą. A szkoda. Na ulicy najczęściej spotykam krowy i kurczaki. Jak to na wsi. Dużo też słuchać śpiewu ptaków wokół. Część już nawet nauczyłem się rozpoznawać. Co jakiś czas słychać też krzyki małp w oddali. Z odgłosów to muszę nie napisać o cykaniu świerszczy wieczorami. Wydawane przez nie dźwięki umilają mi zawsze moment zasypiania.

Odrobina codziennej zieleniny
 
Uganda pokryta jest wzgórzami. Coś jak Wyżyna Lubelska. Przynajmniej w moim rejonie. Jedno wzgórze się kończy, to drugie zaczyna. Jedne są bardziej strome, drugie mniej. Część jest wyższa część niższa. Gdzieniegdzie też można natrafić na fragment jakiejś większej płaszczyzny. W dolinach między wzniesieniami płyną strumienie. A jeśli nie płyną, to po każdej większej ulewie popłyną. Wszędzie można znaleźć wyschnięte koryta. Mieszkam kilkanaście kilometrów od stolicy, więc teren wokół jest dość gęsto zaludniony. Gdy kończy się jedna wioska, to zaczyna następna. Często nawet nie wiem dokładnie gdzie, bo drogowskazy są tutaj towarem deficytowym. A na mapie wielu miejscowości po prostu nie ma. Ciągle więc pytam i się uczę co gdzie zaczyna dana miejscowość, a gdzie kończy. Tu granica biegnie doliną, tu po drodze, a tu gdzieś wśród pól. W ten sposób powoli poznaję geografię najbliższej okolicy.

Drzewa, domy, droga dokądś tam
  

poniedziałek, 26 września 2011

Lekarz


Ostatnio miałem okazję zapoznać się z tutejszą służbą zdrowia. Przeżyłem pierwszą poważniejszą chorobę w Ugandzie. Coś co w krajach położonych bardziej na północ określa się zemstą faraona, a tutaj wypadałoby nazwać zemstą kabaki, Takie miano nosi bowiem król Bugandy – krainy w której przebywam. Ale po kolei. Zaczęło się w zeszłym tygodniu od bólu głowy, gorączki i biegunki. Wszyscy podejrzewali malarię. Objawy są podobne, a sezon malaryczny się właśnie rozpoczął. Dlatego zabrano mnie do najbliższego szpitala. Lekarz zbadał mnie oraz wysłał do laboratorium, w celu pobrania krwi do analizy. Na szczęście testy na malarię wypadły negatywnie. Okazało się że to jakieś tutejsze zatrucie pokarmowe. Dostałem tyle specyfików do zabicia wszystkiego w moim wnętrzu, że nie wiem co tam ocalało. Na szczęście fragment mózgu przetrwał, toteż mogę kontynuować pisanie. Lekarstwa zrobiły swoje i po dwóch dniach wróciłem do pełnej sprawności. Dzisiaj byłem na wizycie kontrolnej.
 
Szpital Zia Angelina

Szpital zrobił na mnie dobre wrażenie. Jak większość gmachów tutaj nie jest to w pełni zamknięty budynek. Poczekalnia i korytarze mieszczą się na werandach. Przez to może nie czuć tu, tak charakterystycznego u nas, zapachu środków dezynsekcyjnych. Nie pachnie, ale wszystkie pomieszczenia utrzymane są w czystości. Personel jest kompetentny. Nie mam zastrzeżeń. W laboratorium co prawda nie używali rękawiczek, ale wszelkie przyrządy były jednorazowego użytku.
 
Z innych schorzeń do tej pory przeszedłem dwa drobne przeziębienia. Może to niektórych zdziwi, ale w Afryce też można się przeziębić. Zwłaszcza w przeciągu i wskutek gwałtownych zmian temperatur. Miałem też kilka stłuczeń i zranień. Normalna sprawa przy pracy i zajęciach sportowych. Muszę przyznać, że tutejsze bakterie, to nie te co u nas. Znacznie łatwiej tu można dostać zakażenia. Mimo stosowania środków zapobiegawczych i dbania o siebie bardziej niż zwykle, przytrafiło mi się dwa razy. W Polsce nigdy mi się to nie zdarzyło.

niedziela, 25 września 2011

Jubileusz


 
Mieliśmy dzisiaj wielką uroczystość. Nasz dyrektor, ksiądz Ryszard obchodził 25-lecie kapłaństwa i 24-lecie pracy misyjnej. Rok po święceniach wyjechał do Ugandy, gdzie pracuje do dzisiaj. W CALM, jak do tej pory wydarzyło się tylko jedno tak duże święto: z okazji poświęcenia kaplicy. Przynajmniej za pamięci wszystkich pracowników. Dla mnie to pierwsza uroczystość w Ugandzie, przy której organizacji brałem czynny udział. A pracy do wykonania nie brakowało. Pochłonęła nam wiele czasu w ciągu ostatnich dni. Trzeba było posprzątać wszystko i przygotować na głównym placu miejsca na namioty. Ponadto porozwieszać dekoracje, zrobić zakupy i pozapraszać gości. Tymi ostatnimi rzeczami zajmowali się pozostali wujkowie. Ja w tym czasie zastępowałem ich na placówce.

Na jubileusz przybyło wielu zaproszonych gości z księdzem biskupem na czele. Wielu przyjaciół i znajomych księdza ze wszystkich lat pracy tutaj. Przyjechali także nasi chłopcy uczący się w szkołach w Kamuli i Bombo. Także miałem okazję zobaczyć ich ponownie i muszę przyznać, że część imion zdążyłem już zapomnieć. Podczas samej uroczystości z pozostałymi pracownikami dbaliśmy o jej prawidłowy przebieg. Każdy miał powierzone jakieś zadania: od zapewnienia bezpieczeństwa, przez obsługę sprzętu do pomocy w wydawaniu posiłków. Po prostu robiliśmy co było trzeba w danym momencie. Ja między innymi dokumentowałem całe wydarzenie. Z racji posiadanego sprzętu często robię tutaj za fotografa.
 
Obrzęd bierzmowania
 
Jak na uroczystość tego rodzaju przystało, rozpoczęła się ona mszą świętą. Podczas niej nastąpiło bierzmowanie kilkunastu chłopców z CALM oraz kilkorga innych osób. Dla części z nich ostatni okres najeżony jest sakramentami, gdyż tydzień temu przyjęli chrzest i komunię świętą. Po mszy nastąpiła część artystyczna. Chłopcy się sporo nad nią napracowali. Każda klasa przygotowała własną piosenkę, taniec czy sztukę. Sami wymyślali słowa, muzykę i układy. Wujkowie nadzorowali całość i służyli im w razie potrzeby pomocą. Większość z przedstawień była bardzo udana. Przygotowali tego tak dużo, ze nie wszystko udało się zaprezentować w ciągu dwóch godzin przewidzianych na to.
 
Siódma klasa w trakcie tradycyjnego tańca bugandyjskiego

Po występach nastąpiły przemowy okolicznościowe. Na szczęście nie było ich wiele. Przy okazji zostały wręczone prezenty oraz pokrojony rocznicowy tort. Z racji pełnionych obowiązków nie udało mi się niestety spróbować ani kawałka. Może następnym razem skosztuję, jak smakują tutejsze wypieki. Następnie nastąpił oczekiwany przez wszystkich lunch. Było to najlepsza strawa jaką do tej pory tutaj jadłem. To taka afrykańska tradycja, że każda uroczystość kończy się posiłkiem dla wszystkich zaproszonych gości. Po jedzeniu planowaliśmy dokończyć część artystyczną, ale goście się rozpierzchli. Stwierdzili pewnie, że już po wszystkim. W ten oto niekonwencjonalny sposób zakończyła się część oficjalna. Potem rozkręciła się dyskoteka na świeżym powietrzu i trwała na całego aż do wieczora. Przydała się do spalenia pochłoniętych kalorii. Tańczyli praktycznie wszyscy, łącznie z księżmi. 

Ksiądz Ryszard obstawą kroi tort

Podsumowując, uroczystość w pełni się udała. Teraz trzeba to wszystko posprzątać i przywrócić stan poprzedni. Ale to będzie praca na najbliższe dni.

niedziela, 18 września 2011

Sakramenty



W CALM rozpoczął się okres udzielania sakramentów. Dzisiaj część z chłopców przyjęła chrzest i pierwszą komunię świętą, zaś w następną niedzielę odbędzie się bierzmowanie. Takie uroczystości nie odbywają się tu często, więc było to duże wydarzenie. Poza naszymi wychowankami sakramenty przyjęło kilkoro dzieci z pobliskiej wioski Namugongo. Łącznie ochrzczonych zostało 38 osób. Wszyscy oni oraz 12 innych przystąpiło do pierwszej komunii świętej. Przebieg sakramentów nie różnił się niczym od udzielanych w Polsce. Dziwne byłoby, jakby było inaczej. Jesteśmy przecież w jednym Kościele. Z tym że katechumenami byli nie niemowlęta, jak to najczęściej dzieje się u nas, ale kilku – kilkunastoletnie dzieci. O niektórych wypada nawet powiedzieć młodzież. Sami zdecydowali się na przystąpienie do Kościoła. Najpierw przeszli przez okres przygotowawczy, podczas którego uczęszczali na katechezy i uczyli się podstaw naszej wiary. Część z nich była już ochrzczona wcześniej, ale ze względu na brak dokumentów to potwierdzających, przyjęli chrzest raz jeszcze. Zresztą to nie jedyne luki w ich dokumentach. Część z nich nie zna imienia swojego ojca czy matki, a z daty urodzenia zna tylko rok.

Ksiądz Jean-Marie chrzci jednego z chłopców
 
Wracając do rodziców, to chrzestnymi naszych wychowanków zostali wujkowie, w tym ja. Przyznam szczerze, że nie bardzo garnąłem się do tej roli, gdyż po powrocie do Polski pewnie już nigdy ich nie nie spotkam. Zresztą nie tylko ja miałem takie obiekcje. Ale ksiądz Ryszard stwierdził, że modlić się za nich można zawsze. W sumie prawda. A wielu z nich nie ma innych bliskich. Zostałem zaszczycony byciem ojcem chrzestnym Jacksona, Dennisa, Okwira, Mosesa i Jacoba. Jak na jeden raz to duża liczba.
O pierwszej komunii to nic nowego nie mam do napisania. No może tyle, że dzieci nie miały żadnych specjalnych strojów na tę okazję. Tutaj niewielu ludzi stać na coś takiego. Założyli najlepsze ubrania jakie mają. Była więc to rewia kolorów różnych koszul, koszulek i spodni. Każdy starał się wyglądać jak najlepiej. Niektórzy mieli nawet krawaty. Prezentowali się lepiej ode mnie, gdyż ja ze sobą krawatu nie zabrałem.

Ksiądz Ryszard i ksiądz Jean Marie udzielają pierwszej komunii

Przy tej okazji to opowiem trochę o religiach w tym państwie. Uganda to kraj wielu religii. Chrześcijanie stanowią większość około 85% populacji. Połowa z nich to katolicy, a połowa protestanci. 12% ludności wyznaje islam. Pozostała cześć populacji wyznaje religie tradycyjne, hinduizm oraz bahaizm. Ateistów jest tu niewielu. W szkole religia wygląda inaczej niż u nas. Jest to bardziej nauka o religiach. Nauczana są na niej podstawy chrześcijaństwa i islamu. W CALM nie wszyscy wychowankowie są chrześcijanami. Mieszka u nas kilku muzułmanów. Jednego z nich już poznałem. Co do reszty na razie nie wiem, gdyż zwykle nie pytam o religię.

poniedziałek, 12 września 2011

Dramatis personae


 
 Przyszła pora, żeby dokończyć przedstawianie osób żyjących w tym domu. Zacznę od chłopców. W sumie jest ich ponad 200. Taka duża rodzinka. Aktualnie około 50 z nich wyjechało do szkół, więc na miejscu zostało mniej więcej 150. Liczby podaję orientacyjne, gdyż nigdy ich nie liczyłem. Teraz wypadałoby podać ich imiona, ale nie zamierzam tego robić. Po pierwsze zajęłoby to masę miejsca, a po drugie wszystkich wciąż nie znam. Aktualnie wydaje mi się, że kojarzę jedną trzecią chłopaków. Z częścią jeszcze nawet nie rozmawiałem. Co jakiś czas spotykam kogoś nowego. Zdarza mi się również zapomnieć czyjegoś imienia. Zwłaszcza jak przedstawiali mi się po zmroku. Niektórych kilka razy pytałem jak się nazywają, zanim udało mi się zanotować ich w pamięci. Nie jest to proste, gdyż nie mogę polegać na wielu cechach, tak charakterystycznych w Polsce. Oczy mają tego samego koloru, włosy też i takie same fryzury. Musiałem sobie opracować sposób, po jakim będę ich zapamiętywał. Wykorzystuję w tym celu rysy twarzy i blizny. Tych ostatnich mają sporo. Przeszłość często mocno ich doświadczyła. Pochodzą z różnych środowisk. Część jest sierotami, inni mają rodzinę, ale z powodu występującej w niej patologii woleli ją opuścić. Niektórzy spędzili kilka lat na ulicy zanim znaleźli się tutaj. Jedni trafili tu za pośrednictwem różnych organizacji drugich przyprowadziła rodzina, aby mogli pójść do szkoły. Kiedy słucham ich historii to dochodzę do wniosku, że w życiu to ja nie miałem żadnych problemów. Jestem szczęściarzem, bo mam kochającą rodzinę, urodziłem się w bogatym, ustabilizowanym kraju, zdobyłem dobre wykształcenie itd. Jest za co Bogu dziękować. Wspomnienia i problemy chłopców to jedna z rzeczy, o których nie zamierzam pisać. Opowiadali mi je w zaufaniu i niech tak pozostanie.
 
Mimo tego wszystkiego co przeżyli, cieszą się każdym dniem oraz wszystkim co tu mają. Choć nie jest tego wiele. W takiej liczbie młodzieży mam cały przegląd charakterów i zdolności. Niektórzy bardziej otwarci, inni mniej. Cześć sama do mnie przychodzi pogadać, niektórzy w ogóle nie czują takiej potrzeby. Jest tu kilku geniuszy, literatów, wielu zdolnych muzyków i jeszcze więcej utalentowanych tancerzy oraz akrobatów. To co oni potrafią zrobić ze swoim ciałem ciągle mnie zdumiewa. Jedną z rzeczy, która mi się bardzo w nich podoba, jest to, że oni dużo czasu spędzają razem. Uprawiają sporty, pomagają sobie w szkole i pracy, uczą się nawzajem ruchów tanecznych czy gimnastyki. Mi też co jakiś czas pokazują nowe sztuczki, a ja się ich powoli staram nauczyć.
 
Poza chłopcami mieszkają tu Salezjanie: ksiądz Ryszard, ksiądz Jean Marie oraz brak Van Tan. Ich już przedstawiłem wcześniej. Teraz przejdę do wychowawców. Jest nas łącznie ze mną siedmioro. Chłopcy nazywają nas wujkami i ciociami. Paul odpowiada za szkołę, a Joseph za zespoły muzyczne i finanse. W tej pracy pomaga im Fosca. Drugi z kolei Joseph prowadzi zajęcia sportowe oraz organizuje prace dla chłopców. W ten sposób pomagają w funkcjonowaniu tego miejsca oraz uczą się pracować. Następny, Charles jest technikiem. Dba o utrzymanie urządzeń oraz przeprowadza drobne naprawy. Jedyna ciocia, Angella opiekuje się chorymi a także dba o nasze wyżywienie. W tych wszystkich zajęciach w razie potrzeby pomagamy sobie i zastępujemy się wzajemnie. Ja na razie nie mam przydzielonych konkretnych obowiązków. Wkrótce mamy mieć spotkanie organizacyjne i pewnie wtedy dostanę stałe zadania. Część z nich już sobie wybrałem.

poniedziałek, 5 września 2011

Pożegnania



W sobotnią noc wyjechała Justyna – ostatnia z wolontariuszy przebywających tu podczas wakacji. Przez najbliższe miesiące będę w CALM jedynym wolontariuszem. Można powiedzieć, że zostaję sam, ale to byłaby nieprawda. Jest tu przecież jeszcze masa chłopców, dla których tu przyjechałem. Staram się spędzać z nimi jak najwięcej chwil. Jednak był to dobry czas, kiedy można było z jakąś bratnią duszą porozmawiać w rodzimym języku. Wymienić doświadczenia, pożartować, pożalić czy powspominać. Od Justyny, Agnieszki i Tomka, wiele się dowiedziałem i nauczyłem. Za to wszystko jestem im bardzo wdzięczny. Ale jak to mówią, wszystko co dobre szybko się kończy. O nadejściu tego momentu wiedziałem od początku. 
 
Teraz, można powiedzieć, czeka mnie proces pełnego wrastania w kulturę. Jedynym białym na placówce jest ksiądz Ryszard, ale jest on dość zajętą osobą i nie rozmawiamy często. Moim urzędowym językiem stał się już angielski. Na razie robię masę błędów w czasach i co jakiś czas zapominam jakiegoś słowa. No i oczywiście momentami mówię za szybko. Nie spodziewałem się tego w obcym języku, ale jak widzę niezrozumienie w oczach słuchaczy, to trzeba powtórzyć to samo tylko wolniej. Jak chłopaki mówią do mnie w luganda, to odpowiadam im po polsku. Jest przy tym masa śmiechu. Zwłaszcza jak używam szeleszczących wyrazów. Metodę tę sprzedał mi ksiądz Robert, kiedy był tu jeszcze w sierpniu. W lokalnym narzeczu znam na razie tylko pojedyncze słowa. Dzień dobry i tym podobne. Teraz rankami będę miał parę godzin wolnego, to spróbuję się przyłożyć do nauki. Mam już trochę porobionych notatek, ale tutejsze słowa to dla mnie jak na razie czysta abstrakcja.
 
A propos pożegnań, to z częścią najstarszych wychowanków też musiałem się rozstać. Dzisiaj rozpoczął się kolejny trymestr w roku szkolnym i wyjechali do swoich szkół w Kamuli i Bombo. Z częścią z nich zdążyłem już się zaprzyjaźnić. Do Namugongo na dłuższej wrócą w grudniu podczas tutejszych wakacji. Na szczęście okres pożegnań zakończył się. Na razie nic nie zapowiada kolejnych.
 

piątek, 2 września 2011

CALM



W Children And Life Mission czyli CALM jestem już od dwóch tygodni. Z placówką zdążyłem się już zapoznać, toteż przyszła pora na opowieść o niej. Jest to dom dla chłopców nieposiadających domu, rodziny czy mających problemy rodzinne. Część z nich żyła na ulicy przed przybyciem tutaj, a część ma rodzinę, a przebywa tutaj, żeby zdobyć wykształcenie. Nauka kosztuje, a nie każdego stać na wysłanie dzieci do szkoły. Zresztą co wychowanek to inna historia. CALM istnieje już ponad 10 lat i aktualnie jest prowadzony przez księży salezjanów. Najstarsi chłopcy, z którymi rozmawiałem przybyli tutaj 10 lat temu. Z ich wspomnień dowiedziałem się, że w tym czasie wiele się tutaj zmieniło. Placówka się rozbudowuje, za parę lat pewnie sam jej nie poznam. Aktualnie stawiany jest dom dla wspólnoty, a po nim przyjdzie pora na szkołę.
 
Ośrodek położony jest na łagodnym zboczu wzgórza, także kolejne budynki znajdują się coraz niżej. W najwyższym miejscu znajduje się kaplica. Ma ona kształt rotundy, ze skromnym drewnianym ołtarzem w afrykańskim stylu. Poza tym wnętrze nie różni się od typowego kościoła. Cztery witraże, rzędy ławek i białe ściany. Wieczorem pod zadaszeniem przy wejściu w cieple lamp grzeją się gekony.
 
Kaplica
 
Poniżej znajduje się główny dziedziniec otoczony przez 4 budynki. Numeracja ich jest nieintuicyjna, gdyż odzwierciedla kolejność budowania, a nie aktualne położenie. Znajdują się w nich pokoje chłopców i pracowników, biuro, kuchnia i jadalnia dla obsługi, sala do nauki oraz sala telewizyjna. Za nimi, schodząc w dół zbocza, znajduje się piąty dom, w którym poza mieszkaniami mieści się kuchnia, jadalnia dla wychowanków oraz pomieszczenia techniczne. Obok jest też łaźnia dla chłopaków. To tak trochę szumnie brzmi, bo jest w niej tylko zimna woda, jak zresztą na praktycznie całej placówce. Ale jest tu ciepło, więc mi mycie w zimnej wodzie nie przeszkadza. Niedaleko też w oddzielnym budynku stoi generator. Kiedy nie ma prądu, a to się ostatnio często zdarza, zasila on od zmroku do ciszy nocnej całą placówkę. Inaczej nie dałoby się tutaj pracować.

Dziedziniec główny. Widoczne domy numer 1 i 4.

Schodząc dalej w dół, za piątym domem jest boisko do piłki nożnej, a jeszcze niżej boisko do siatkówki i koszykówki, obok którego stoi tak zwany dom gości. Aktualnie mieszka w nim większość wychowawców, nazywanych tutaj wujkami. Mój pokój też się w nim znajduje. Jak go skończę urządzać to o nim napiszę. Trasę w górę i na dół pokonuję kilka lub kilkanaście razy dziennie. Można sobie dzięki temu trochę kondycję poprawić lub też nabawić się kontuzji. Ostatnio podczas zbiegania miałem bliższe spotkanie z ziemią. Trochę się przy tym pościnałem, ale to nic poważnego.
 
Boiska. Za nimi z lewej farma a z prawej dom gości.
 
Poniżej boisk jest już tylko farma z krowami, świniami, kozami, królikami i masą drobiu. Cały ten przychówek często mnie budzi o poranku. Na wschód od placówki rozciąga się ogród. Choć on bardziej las czy busz przypomina. Rosną w nim różne banany, mango i nie wiem co jeszcze.

sobota, 27 sierpnia 2011

Afrykańska kultura

 
Powoli sobie organizuję czas tutaj i próbuję znaleźć w nim chwilę na pisanie bloga. Ostatnio sporo się tutaj dzieje, więc mam drobne zaległości. Zdarzają się też przerwy w dostawie energii elektrycznej, utrudniające tę pracę. Bądź co bądź postaram się coś co jakiś czas opublikować, żebyście byli w miarę na bieżąco. Zacznę od zeszłego weekendu, bo tak się akurat złożyło, że zaraz po przyjeździe miałem dwa wyjazdy, podczas których po raz pierwszy zetknąłem się z typowo afrykańską kulturą. 
 
W sobotę rano wyruszyliśmy na święcenia kapłańskie salezjanina Moses'a, brata Joseph'a – jednego z tutejszych wychowawców. Miały one miejsce w Kamuli położonej około 120 km od Namugongo. Wyruszyliśmy z samego rana autobusem pełnym pracowników, wychowanków i wolontariuszy. Moja pierwsza świąteczna msza w Afryce i od razu trafiłem na taką uroczystość. Przebieg sakramentu był podobny jak w Polsce, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Za to msza zawierała nowe dla mnie elementy. Pełno na niej było muzyki, tańca oraz okrzyków. Grała orkiestra dęta i śpiewał chór przypominający brzmieniem chóry gospel. Pieśni było dużo i sporo w lokalnym języku. Podczas mszy miało miejsce kilka procesji, każda rozpoczynająca się tradycyjnymi tańcami. Ponadto co jakiś czas publiczność wydawała spontaniczne okrzyki. Takie Alalalalalalala! na całe gardło brzmiące jak odgłosy wojenne. Do nich będzie mi najtrudniej przywyknąć. Po mszy nastąpiła część oficjalna składająca się z przemówień. Trwała koło dwóch godzin, chyba nawet dłużej od mszy. Poza składaniem życzeń, to nie wiem o czym mówili, gdyż rozmawiałem wtedy z chłopakami. Potem miał miejsce posiłek pod gołym niebem spożywany palcami. O typowych afrykańskich potrawach opowiem innym razem.
 
Jeden z tańców podczas mszy
 

Z kolei w niedzielę wieczorem byliśmy na pokazach tradycyjnych tańców z różnych części Ugandy. Tutaj co region to inny język, inna kultura. Ludzie nawet inaczej wyglądają. Na przykład ci z północy są wysocy i całkiem czarni, zaś południowcy niżsi i brązowi. Tych odcieni brązu też jest kilka. Co taniec to trochę inny zestaw instrumentów, inne stroje, inne ruchy. Każdy z nich ma jakieś znaczenie. Większość mówiła, jak to zwykle, o miłości, przynajmniej te które zrozumiałem. Niektóre były bardzo widowiskowe. Zawierały skomplikowane akrobacje, czy na przykład umieszczanie dużej ilości glinianych garnków na głowie. Rekordzistka miała ich 9, a utworzony z nich słupek miał porównywalną do niej wysokość. Pokazy były wieczorem, więc niestety zdjęć nie udało mi się zrobić. Mój aparat wtedy dobrze nie funkcjonuje.
.
Tradycyjny ugandyjski zespół muzyczny
 

Z tego co zdążyłem zaobserwować, to przybywający do Afryki ludzie dzielą się na dwie grupy. Pierwsi chwytają tę kulturę od razu i w nią wsiąkają. Natomiast drudzy potrzebują czasu, żeby do niej przywyknąć. Ja należę do tej drugiej grupy. Ciekawe do jak wielu rzeczy w ciągu tego roku zdołam się przyzwyczaić.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Na ugandyjskiej ziemi

 
Już od dwóch dni jestem w Ugandzie i powoli się tutaj aklimatyzuję. W Entebe wylądowałem w czwartek w nocy. Szybko załatwiłem formalności wizowe i razem z Tomkiem, jednym z wolontariuszy i Charles'em wyruszyliśmy do Namugongo. Po godzinie jazdy przez Kampalę dotarliśmy na miejsce, gdzie czekali na mnie księża, wolontariusze i pracownicy. Po krótkim przywitaniu, zjadłem swój pierwszy afrykański posiłek, dostałem swój pokój i poszedłem spać. Z planu wyspania się wyszły niestety nici. O poranku gęsi dały znać o sobie. Takie są plusy mieszkania obok farmy. Chyba nie będę potrzebował budzika, bo dzisiaj z kolei krowy dały koncert o świcie.
 
W piątek Justyna z Tomkiem zapoznali mnie z placówką. Dobrze, że miałem takie wprowadzenie, jest mi dużo prościej jest rozpocząć pracę. Z wolontariuszy jest jeszcze Agnieszka, z którą rozmawiałem wczoraj. Dostałem od nich sporo wskazówek, za które jestem im bardzo wdzięczny. Mój początek to dla nich końcówka pracy tutaj. Tomek już nas opuścił wczoraj w nocy, Agnieszka wylatuje w tym tygodniu zaś Justyna za dwa. Teraz trwa tutaj okres powitań i pożegnań. Poza wolontariuszami niedługo wylatuje też ksiądz Robert, który zastępował księdza Ryszarda w okresie wakacji. Ksiądz Ryszard to salezjański misjonarz, dyrektor Domu dla chłopców ulicy, czyli mój szef. Poza nim w tym roku na placówce będzie pracować dwóch salezjanów ksiądz Jean-Marie z Konga i brat Van Tan (mniej więcej tak się pisze jego wietnamskie imię). Obaj przybyli niedawno. O pracownikach napisze innym razem bo jeszcze wszystkich nie poznałem.
 
Po przylocie nie czułem jeszcze, że jestem Afryce, ale w piątek już do mnie dotarło. Powoli się aklimatyzuję. Teraz trwa tutaj pora deszczowa i temperatury są takie jak w Polsce. Szoku termicznego nie dostałem. Mimo pory deszczowej, deszczu do tej pory nie widziałem. Jeżeli chodzi o całą resztę, to wszystko jest dla mnie nowe. Powoli oswajam z tutejszą kulturą, roślinnością, zwierzętami. Choć tych ostatnich jeszcze wielu nie widziałem.
 
Zacząłem zapoznawać się z chłopakami. Teraz trwają wakacje, więc na placówce są wszyscy. Najmłodsi od razu byli ciekawi co to za nowy wujek przyjechał. Starsi na razie mnie jeszcze obserwują. Staram się zapamiętać ich imiona, ale na razie idzie mi tak sobie, więc się ze mnie śmieją. No ale na razie wszyscy jeszcze dla mnie wyglądają podobnie. Mimo tego, że pochodzą z różnych części Ugandy i różnych plemion. Mam już za sobą pierwsze rozmowy z nimi. Na razie wychodzi na to, że mój angielski nie jest zły. Muszę tylko co jakiś czas sprawdzić jakieś słowo i przyzwyczaić się do ich akcentu. Mówią na przykład Apra a nie April. Zresztą oni też angielskim nie błyszczą. Zwłaszcza młodsi, którzy dopiero zaczęli się go uczyć. Jak mnie nie rozumieją, to tłumaczą sobie nawzajem co mówię. Ja nie mam tak dobrze. Grałem już raz z nimi w piłkę. Są znacznie lepsi ode mnie.
 
Mam już za sobą dojenie krowy. Przyda mi się tutaj dzieciństwo na wsi. Wiem jak się które zwierzęta zachowują i jak do nich podejść. A pracy na farmie i w ogrodzie jest sporo. Byłem już też na pierwszej afrykańskiej ceremonii, ale o tym napiszę następnym razem.

czwartek, 18 sierpnia 2011

W podróży

 
Już pora wstać, wyruszyć z domu,
przyjaciela spotkać znów :) .
Ciekawe kto jeszcze kojarzy tą piosenkę z dzieciństwa. Te słowa dobrze określają mój stan teraźniejszy. Wstać musiałem dzisiaj wcześnie, po 3, żeby zdążyć na wylot do Amsterdamu o 6:05. Zbytnio to się dzisiaj nie wyspałem, bo wczorajsze kończenie pakowania zajęło mi jeszcze trochę czasu. Przy okazji dziękuję wszystkim, którzy wieczorem mnie odwiedzili, a także tym co chcieli i im się niestety nie udało. Dobrze było Was zobaczyć jeszcze przed wylotem.
 
Lot do Amsterdamu przebiegł spokojnie. Widok z okna miałem bardzo ładny, tylko niestety przespałem moje pierwsze lądowanie w życiu. Trzeba było trochę tę noc nadrobić. Teraz właśnie siedzę na lotnisku Schiphol i czekam na samolot do Entebbe. Mam nadzieję, że mój bagaż też czeka gdzieś na załadowanie do samolotu.
 
Odnośnie bagażu, to podróż lotnicza, uczy brać to co najważniejsze. Swoją listę rozpocząłem od Biblii, krzyża misyjnego i różańca, żeby nie tracić kontaktu z Bogiem. Zaś do utrzymania kontaktu z najbliższymi i resztą świata służyć mi będzie laptop oraz telefon. Poza tym wziąłem aparat do utrwalenia wspomnień, kilka książek, trochę ubrań, kosmetyków i innych drobiazgów. Spakowałem, też zestaw małego elektronika, żeby do końca nie rozstać się na rok z zawodem. Zresztą może się przydać na miejscu. W sumie wyszło jakieś 35 kilogramów. Reszta to rzeczy, które dostałem do przekazania na miejscu.
 
Kończę, bo muszę się zainteresować swoim wylotem, żebym w tym Amsterdamie nie został za długo. Następny przystanek już w Ugandzie.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Na dobry początek

 
Każda książka zaczyna się od wstępu, który się zwykle pomija przy czytaniu, bo najczęściej nudny. Zawiera tłumaczenie kto, skąd i dlaczego oraz inne kwestie, które autorowi nijak nie dały się wkomponować w treść dzieła. Ja też rozpocznę od takiego przedsłowia, to jest od odpowiedzi na pytanie co ja tutaj w ogóle robię. A raczej skąd mi się wziął pomysł wyjazdu na misję. Ostatnio tak często mi je zadawano, że odpowiedź recytuję prawie jak wierszyk w podstawówce.
 
Najprościej rzecz ujmując, uznałem roczny wolontariacki wyjazd za dobrą koncepcję. Można dać coś z siebie innym, a przynajmniej spróbować. Wiadomo, wolontariat można prowadzić wszędzie, ale ja zawsze lubiłem wyzwania, dlatego wybrałem wyjazd do dalekiego kraju. Dzięki temu poznam inny kontynent, inną kulturę i wiele jeszcze inności. Moje spojrzenie na siebie oraz otaczający świat nabierze zupełnie odmiennej perspektywy. Chciałem też wyjechać na placówkę prowadzoną przez Kościół, gdyż wiara jest dla mnie bardzo ważna. Kierując się tymi kryteriami, trafiłem do Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco prowadzonego przez Salezjanów.
 
To, że trafię w serce Afryki wyszło w trakcie przygotowań w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Zresztą całe roczne przygotowania można ując w skrócie, cytując klasyka: Zgłosiłem się, wybrali mnie i jestem :-) . Miejsce wyjazdu było dla mnie w zasadzie obojętne, byle można tam się dogadać po angielsku. Innym językiem, nie licząc polskiego, nie władam. Zaproponowano mi Namugongo w Ugandzie, zgodziłem się i już za kilka dni tam wyruszam.