sobota, 29 października 2011

Sąsiedzi


Nie tylko ludzie są tutaj moimi sąsiadami. Znajomych ze świata zwierząt też nie brakuje. Poza całą masą insektów, są też ptaki. Na pobliskim drzewie rozgościła się kolonia wikłaczy. Codziennie swoim ćwierkaniem umilają mi pobyt tutaj. Ich odgłosy są podobne do ćwierkania wróbli, bo to wcale nie tak dalecy krewni. Całe drzewo jest tak oblepione gniazdami, że wygląda jakby owocowało. Można powiedzieć, że mieszka tam cała wioska. A jest gwarno, jak na targowisku. Pewnie ustalają kto leci teraz po pożywienie dla maluchów albo kto komu wlazł w szkodę.

Kolonia w pełnej krasie
 
Rodzina wikłaczy obejmuje wiele gatunków. Różnią się one wielkością, ubarwieniem i sposobem budowy gniazda. Te które żyją koło mnie są trochę większe od naszego wróbla. Samce są żółte z czarną głową i czarnymi piórami na skrzydłach. Samica nie jest już tak strojnie ubrana. Ma ona oliwkowo-brązowe upierzenie. Wszystkie gniazda są misternie uwite. Wyglądają jak małe zamknięte koszyki z trawy. Budowę rozpoczyna się od wykonania wiszącego okręgu, stanowiącego swego rodzaju szkielet. Następnie wokół niego wyplatana jest reszta gniazda. Konstrukcję rozpoczyna się od dołu, skąd powoli źdźbło po źdźble wita jest cała reszta, aż do utworzenia zamkniętej kulki. Na koniec ptaki wykonują tunel prowadzący do wnętrza, z wejściem znajdującym się na dole. Tak, żeby utrudnić dostęp niepożądanym gościom. Nie zawsze się to udaje.

Samczyk na budowie

Jakiś czas temu kolonia przeżyła nalot dzioborożców. To ptaki wielkości naszej wrony z wielkim dziobem i naroślem na nim. Przyleciało ich całe stado. Jeden za drugim próbowały się dostać do gniazd, aby wykraść pisklęta i jaja wikłaczy. Do wielu udało im się włamać. Z tak wielkim dziobem to nie jest wcale takie trudne. Choć czasem wymagało to ekwilibrystycznych zdolności, gdyż wiele gniazd zawieszonych jest na końcach cienkich gałęzi. Zastanawiałem się, jak to się stało, że się one pod takimi ptaszyskami nie łamały. Rodzice zmartwieni obserwowali wszystko z pobliskich drzew. Był to jedyny moment, kiedy kolonia zamilkła. Po napadzie słychać było gdzieniegdzie odgłosy rozpaczy po stracie piskląt, po czym wszystko wróciło do normy. Wikłacze postarają się o kolejne potomstwo. Natura nie znosi próżni.
Rabusie przy pracy

wtorek, 25 października 2011

Muzungu


Muzungu oznacza białego człowieka. Tak też się do mnie najczęściej zwracają na wsi czy w mieście, chcąc zwrócić moją uwagę. Reaguję, gdyż zwykle nie ma innego muzungu w zasięgu wzroku. Tutaj na ulicy nie zniknę w tłumie. Czuję się jak jakaś sławna persona – zawsze obserwowany. Wszyscy mnie zagadują i coś proponują. Czasem jest to miłe, ale kiedy są nachalni, robi się męczące. Uczę się tutaj asertywności. Odmawiania, kiedy proszą mnie o kupno jakiegoś produktu, o pieniądze, czy o numer telefonu. Zwykle cierpliwie im tłumaczę, dlaczego nie chcę im tego dać. Staram się ich zrozumieć. Jestem dla tutejszych ludzi, jak każdy biały, synonimem bogactwa. Dla większość ludzi, których spotykam Ameryka i Europa wydaje się rajem na ziemi. Chcą tam wyjechać, a we mnie widzą przepustkę do tego, według nich lepszego, świata. Zresztą nic w tym nadzwyczajnego. My też kiedyś i często wciąż śnimy podobny sen. 
 
Co do mojego pochodzenia to na początku podejrzewają, że przyjechałem z Ameryki. Wyjaśniam, że moją ojczyzną jest Polska. Co oni najczęściej interpretują jako Holandia (w angielskim te dwie nazwy różnią się tylko pierwszą literą). Następnie cierpliwie tłumaczę z jakiego kraju pochodzę, gdyż Polska dla wielu jest abstrakcją. Taka historia powtarza się co chwilę. Chłopaki się nawet ze mnie śmieją, że jestem Amerikano, gdyż raz byli świadkami takiej rozmowy.
 
Biały dla ludzi tutaj, zwłaszcza na wsi, jest swego rodzaju atrakcją. Kiedy jadę samochodem, czy idę to dzieci machają i krzyczą do mnie „ Bye muzungu!”. Tak jakby zobaczyły różowego słonia. Te które częściej spotykam, czasem dodają uradowane „Widziałem mojego muzungu!”. Oczywiście wyrażają się w lokalnym języku, ale towarzysze podróży mi tłumaczą. Ja ze swojej strony zwykle odpowiadam czasem w tym samym klimacie „Bye mudugavu!”, gdyż mudugavu oznacza Murzyna. Ostatnio rzadziej to robię, bo to ponoć niezbyt grzecznie przypominać o kolorze skóry i ktoś się może poczuć urażony. Za to zwracanie się do mnie muzungu jest według nich jak najbardziej w porządku. Ciekawy kraj.
 
Z powodu odmienności koloru skóry, chłopcy lubią przeprowadzać na mnie eksperymenty. Jedną z najpopularniejszych zabaw jest naciskanie mojej skóry, następnie puszczanie i czekanie to miejsce z całkiem białego zrobi się czerwone. Dla nich takie przebarwienia to nowość, gdyż ich skóra jest zawsze takiego samego koloru, co mi zresztą od razu demonstrują. Kolejną atrakcją są moje włosy. Moja czupryna jest miękka, a ich jest twarda i w dotyku przypominająca szczotkę. Interesujące jest też to, że mam włosy na całym ciele. Ale chyba największą ciekawostką są piegi. Dzieciaki pytają mnie, skąd mam te brązowe kropki. Chyba przede mną nie było tutaj piegowatego wolontariusza.

środa, 19 października 2011

Komunikacja


Jakby ktoś się zastanawiał czy w Ugandzie jedynym środkiem komunikacji są własne stopy, to śpieszę donieść, że nie tylko. Dróg ani poruszających się po nich pojazdów tu nie brakuje. Ruch jak na byłą kolonie brytyjską przystało, odbywa się po lewej stronie jezdni. Z tego powodu w samochodzie kierownica znajduje się po prawej stronie, zaś skrzynię biegów obsługuje się lewą ręką. Przełączniki na desce rozdzielczej też znajdują się z drugiej strony. Wiem to wszystko, bo czasem prowadzę tutaj samochód. Przestawienie i przystosowanie zajęło mi trochę czasu. Podczas wymijania muszę też pamiętać, żeby mieć samochód po prawej stronie. Na szczęście nie wybieram się daleko. Najwyżej na łąkę, po trawę dla krów, czy do najbliższego miasta, gdzie ruch jest niewielki. Zresztą nie chciałbym jeździć dalej. Sposób prowadzenia samochodu przez Ugandyjczyków trochę mnie przeraża. Ruch lewostronny, to w zasadzie jedyny przepis drogowy tutaj przestrzegany. Do pozostałych kierowcy podchodzą z dużą dozą elastyczności. Często obowiązuje prawo silniejszego. To znaczy większy samochód ma pierwszeństwo, a raczej je wymusza. W razie czego klakson rozwiewa wszelkie wątpliwości. Pieszy też nie ma lekko. Sam musi zadbać o swoje bezpieczeństwo. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, zwłaszcza jak się w mieście przechodzi przez ulicę.
 
Drogi są różne. Od bardzo dobrych do gruntowych. Te ostatnie przeważają. Jak są suche to jeździ się po nich całkiem dobrze. Trzeba tylko uważać na dziury. Po każdym większym deszczu woda spływając rozmywa ziemię i pojawiają się nowe. Zresztą jazda po deszczu to duże wyzwanie. Drogi są mokre i gliniasta ziemia staje się śliska. Łatwo wtedy o poślizg. Gdzieniegdzie jeździ się jak po lodzie. Zarzuca to w lewo, to w prawo. Można też utknąć. Zdarzyło mi się to już wiele razy. Wtedy trzeba zasięgnąć pomocy osób trzecich. Zwykle zabieram kilku chłopaków ze sobą. Tak na wszelki wypadek. Przez to poruszanie się po polnych drogach nabieram umiejętności w jeździe terenowej. Zwłaszcza, że samochód, który prowadzę nadmiaru mocy nie ma i napęd tylko na tylnej osi. 

Trakt do Kiry - pobliskiego miasteczka


Samochody tutaj to w większości używane pojazdy sprowadzone z Japonii. Tam też obowiązuje ruch lewostronny. W zdecydowanej przewadze są Toyoty, choć Mitsubishi czy Nissany też spotykam. Europejskie marki są rzadkością, ale jednego Mercedesa już widziałem.
 
Środków komunikacji w Ugandzie nie brakuje. Jednym z najpopularniejszych jest boda-boda. Coś jak nasza taksówka tylko w wersji dwukołowej. Poza kierowcą potrafi na nich jechać nawet trzy osoby, lub przewozić gigantyczny pakunek. Na tych motocyklach jeździ się przyjemnie i szybko. Łatwo przebić się przez korki w mieście. Tylko, że jest to też trochę niebezpieczne, bo jeździ się bez kasku, a kierowcy traktują przepisy drogowe bardziej jako wskazówki. Oczywiście są też normalne taksówki, ale te są znacznie droższe.

Boda-boda w wersji niezbyt obciążonej
 
Drugim najpopularniejszym sposobem przemieszczania się jest matatu. To taki prywatny bus. Obsługiwany przez dwie osoby: kierowcę i konduktora. Ten ostatni zajmuje się obsługą pasażerów. Trzeba go zapytać dokąd jedzie dany kurs, a jeśli kierunek zgadza się z naszymi oczekiwaniami, to wsiąść. Płaci się w trakcie jazdy, czy przy wysiadaniu. Oczywiście samochód nie ruszy, dopóki wszystkie miejsca nie będą zajęte. Wewnątrz mieści się 14 pasażerów, ale udaje się wcisnąć więcej. Czasem się czuję jak śledź w beczce. Wykorzystywany jest każdy fragment wolnej przestrzeni. Wzdłuż przejścia znajdują się rozkładane siedzenia. Niekiedy, żeby wysiąść trzeba poruszyć połowę pasażerów. Zwłaszcza jak się siedzi w ostatnich rzędach. Pomimo tych drobnych wad jest to tani i bezpieczny sposób poruszania się. Z niego najczęściej korzystam.
 
Najczęściej spotykane białe matatu w niebieską kratkę